Przedstawienie we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, to adaptacja Książki Arnona Grunberga, pisarza holenderskiego, mieszkającego w Nowym Jorku. Tą powieścią zainteresowana byłam, odkąd usłyszałam Michała Żurawskiego, na ENL. Prezentował on fragmenty tej książki, brawurowo ją interpretując i czytając o „spektakularnym funduszu hedingowym”.
Kiedy Wrocławki Teatr Współczesny wprowadził do swojego repertuaru sztukę pod tym samym tytułem, z chęcią na nią poszłam, z nadzieją, że już nie będę musiała czytać powieści i wykreślę ją z długiej listy oczekujących lektur. Nic z tego. Przedstawienie rządzi się swoimi prawami i sposobem interpretacji oryginału, na którym jego scenariusz się opiera. A ja dalej nie wiem, co się stało z tytułową Tirzą.
Sztuka rozgrywa się w Holandii, ale jej akcja mogłaby rozgrywać się w każdym innym, bogatym kraju zachodnim. Opowiada o rozbitej rodzinie, trudnych relacjach córek z matką, o nadopiekuńczym ojcu, dojrzewanie dzieci, kryzysie wieku średniego, zagubieni, o tym, że porządnej człowiekowi, nie wiele trzeba, aby zacząć robić świństwa. Ponad to, ważnym poruszany wątkiem jest temat podwójnego systemu moralnego mieszkańców bogatych krajów zachodnich, które pod osłoną tolerancji i akceptacji innych kultur ukrywają uprzedzenia i poczucie wyższości, od dnia 11 września 2001 roku, doprawione strachem.
Ciekawym, acz kolwiek ostatnio co raz częstszym zabiegiem, było wyświetlanie elementów scenografii z rzutnika, na biało pomalowane ściany. Jest to łatwy i ciekawy sposób, na zmianę otoczenia. Po za tym scena była uboga w dekoracje.
Sztukę ogląda się przyjemnie, dużą zasługę ma w tym wypróbowany zespół Teatru Współczesnego, z Jerzym Senatorem na czele.
Zdjęcia ze strony Teatru Współczesnego.