„Halka” na rocznice odzyskania niepodległości

Halka, to utwór zaliczany do nurtu oper narodowych. We Wrocławiu to już jej 11 realizacja. Mój wcześniejszy kontakt z tym dziełem, to, jedynie, projekcja, na wrocławskim rynku, niemego filmu z 1930 roku. Nie jest on jednak wierna ahaptacja libretta autorstwa Włodzimierza Wolskiego.

Nie jestem znawczynią opery, więc nie będę się wdawała w dywagacje na temat umiejętności rzezyserskich pani Grażyny Szapolowskiej, ruchu scenicznego czy umiejętności wokalnych solistów Opery Dolnośląskiej. Opowiem tylko o moich subiektywnych odczuciach.

Po pierwsze, nie wiem skąd na scenie, w uwerturze pierwszego aktu, znalazły się tańczące szczury i Halka z dwoms białymi wilkami. I nie potrafiła mi tego wyjaśnić nawet operowania wyjadaczka- moja babcia. Nie jest to jakiś wielki zarzut,  układ choreograficzny jest ciekawy, tylko człowiek siedzi i myśli,  o co chodzi, czy to właściwy spektakl i nerwowo sprawdza bilety. Pewnie jest w tym jakiś głębszy zamysł.

Dalej akcja rozwija się bardziej lub niej tradycyjnie. Opera jest wystawiana w duch aktach. Na początku drugiego, wyświetlane jest nagranie młodej kobiety, z psem, spocerujacej w okolicy opery wrocławskiej. Po chwili widzimy ją na żywo, na scenie, ze swoim pupilem. I może to jest klamra stanowiąca wyjaśnienie dla szczurków, które są tak na prawdę synonimem dużego miasta, gdzie zagubiła się Halka, a teraz wraca ona do swojej wsi? Nie mniej, oba zabiegi wprowadzają na pewno trochę świeżości do tak mocno osadzonej w ludzkich głowach,  tradycyjnej realizacji, sztuki.

To co najbardziej mi zaimponowało, to wspaniałe  wykonane partie wokalne i chóralne. Popis baletowy dali tancerze wykonujący układy stylizowane na tradycyjne tańce góralskie.

Scenografia jest dość uboga i monochromatyczna ale to nie odbiera jej uroku, w końcu akcja rozgrywa się w surowej przestrzeni górskiej. Ciekawy efekt daje wyświetlana w tle animacja obrazująca prawdziwe górskie szczyty o wschodzie Słońca. Nie przeszkadzały mi ani krzyż, ani posąg Matki Boskiej z Dzieciątkiem, zjezdrzajace na scenę w celu zmiany scenografii. Wielki góralski medalion, wiszący nad estradą, w trakcie kiedy Jontek śpiewa swoją najsłynniejszą arię, zdaje się podkreślać jego przynależność do góralskiego, prostego ludu, to moja interpretacja.

Moim zdaniem inscenizacja jest udana. Nowoczesne rozwiązania sceniczne tylko uaktualniają przekaz i wprowadzają powiew świeżości do blisko stóletniego dzieła. Wszyscy występujący stanęli na wysokości zadania. Całość ogląda się bardzo przyjemnie. Wszystkiemu jednak brak dramatyzmu, a może nie jest już to dramatyzm na miarę naszych czasów? Bo ile to już Halek przewinęło się przez popkulturę i sztukę wysoką, od premiery opery Moniuszki, ponad 170 lat temu. Czy nie jest tak, że dramat nam zpowszedniał?

Foto. Pawel Relikowski

Foto. Pawel Relikowski

Foto. Pawel Relikowski

Foto. Pawel Relikowski

Foto. Pawel Relikowski